Varia
Filmowa przestrzeń ENH
Twórcy z charakterem
Moje nowe horyzonty - felietony Romana Gutka
Polityka Poleca - Przewodnik Festiwalowicza
Selekcjonerzy z festiwali
Krytycy w Winnipeg
Nagroda im. K. Mętraka
Ciekawostki z przestrzeni ENH
ENH poleca: książki Krytyki Politycznej
Krakowska Szkoła Filmu i Komunikacji Audiowizualnej
Wyróżnienie
Wielkie tęsknoty

Podjęcie nie zawsze świadomie rzuconej przez zawodowego publicystę polemicznej rękawicy wydawało mi się (i wciąż wydaje) przywilejem innego zawodowcy. Sprzeniewierzenie się temu przekonaniu, stanowiące de facto podstawę poniższego tekstu, ma w moim przypadku dwie istotne przyczyny. Jedna z nich, czysto asekuracyjna, sprowadza się do stwierdzenia, że dyskusja to aktywność intelektualna, której nie powinno się zaniedbywać; natomiast ranga antagonisty oraz jego przewaga na polu wykształcenia i doświadczenia powinny kusić, nie zniechęcać. Drugą przyczynę odnalazłam w artykule, do którego mam zamiar nawiązać. Ośmielająca wydała mi się rezygnacja autora ze słowa "argumenty" na rzecz w pełni demokratycznych i bardziej swobodnych "wątpliwości".

Z nich właśnie Piotr Wojciechowski zwierza się w tekście "Obiektyw jak odruch lustra", który przeczytać można w grudniowym numerze miesięcznika KINO. Dotyczy on najnowszego filmu Małgorzaty Szumowskiej 33 sceny z życia, docenionego (choć jak twierdzą niektórzy niedostatecznie ze względu na werdykt gdańskiego jury), a jeśli nawet ganionego - to przez zaciśnięte zęby i tak, by nie wszyscy słyszeli. Autor podkreśla, że zamierza obrać szlak wytyczony refleksją, jaka pojawia się dłuższy czas po obejrzeniu filmu. Ten opóźniony odbiór, nieskażony emocjami wywołanymi podczas seansu i obecnymi tuż po nim, daje szanse na przyjrzenie się filmowi niejako z oddalenia. Ucieczka spod klosza przeżywania zdolna jest zaowocować wzniesieniem zupełnie nowej intelektualnej konstrukcji. Jakie są jej elementy w przypadku autora tego tekstu? Pierwszy zarzut, który kieruje on w stronę reżyserki, oparty jest na żywionej przez niego wierze w zbawczą moc kultury. Czyż nie ona zawiera rytuały zdolne stanowić ramę dla przeżywania największych cierpień? I czy ponadprzeciętna sprawność w tworzeniu i posługiwaniu się jej kodami nie jest cechą inteligencji, czyli warstwy sportretowanej właśnie przez Szumowską? Brak tej sprawności stanowi zdaniem autora tekstu przejaw degradacji środowiska, a nie konsekwencję doświadczania traumy. Następnie wykazuje on brak spójności w warstwie znaczeń i symboli; jego zdaniem grymasy na twarzach aktorów ujawniają wbrew intencjom reżyserki egoizm, a nie miłość czy ból rozłąki. Wreszcie postuluje: odruchem widza jest poszukiwanie w filmie prorockiego pouczenia, dlatego każdy, najgorszy nawet film "modyfikuje wrażliwość, koryguje system reagowania". To odpowiedź Piotra Wojciechowskiego na deklarowany przez Szumowską brak przesłania. Wreszcie pojawia się kwestia braku sutanny, który w opinii autora symbolizuje nie tyle lęk przed nachalną metafizyką czy łzawym sentymentalizmem, co strach przed byciem osądzonym ("mnie, nas, nikt sądził nie będzie"). Seks i papierosy, otwarte drzwi zapraszające do ucieczki, jeśli są przez bohaterów zatrzaskiwane, to tylko od wewnątrz. Autora artykułu boli także bezwzględność Szumowskiej w dekonstruowaniu tego, co mogło wydawać się przyczółkiem nadziei. Mowa tu o postaci Adriana, przyjaciela głównej bohaterki, który najpierw obiecuje swym milczeniem "receptę na sens", a potem okazuje się "ekologicznym dziwakiem"; bierze udział w stypie z męskim striptizem i pozwala wykorzystać się Julii seksualnie.

Te zarzuty budzą mój sprzeciw nie dlatego, że pozwoliłam się zwieść powszechnemu uświęceniu filmu bardzo dobrego, lecz dlatego, iż wydają mi się oparte na bardzo chwiejnym fundamencie. A jest nim przyłożenie wyobrażeń lub może nawet doświadczeń autora do cudzej wypowiedzi artystycznej i odkrycie przez niego z niemałym zdziwieniem powstałych na tej płaszczyźnie różnic. Zbyt wielkich, by mógłby on jako widz (ale także krytyk i artysta) z czystym sumieniem ocenić dzieło w kategoriach artystycznych. W sukurs przychodzą mu więc kryteria moralne. Autora bulwersuje fakt, iż bohaterowie filmu (zarówno umierająca matka, złamany psychicznie ojciec, jak i córka, Julia) nie potrafią odnaleźć recepty na przeżywanie śmierci w bijącym od wieków źródle kultury. Kultury, a zatem także religii. Szumowska, kpiąc ze zdrowasiek, reprezentuje wg Wojciechowskiego postawę zdewaluowanego środowiska inteligenckiego i nie odkrywa żadnej ważkiej prawdy egzystencjalnej. I tu pojawia się moja wątpliwość. Słowo przeciwko słowu: kultura pomaga kontra - czy potrafi pomóc każdemu i w każdej sytuacji? Dlaczego kultura, religia powinny w większym stopniu zapewnić spokój udręczonemu cierpieniem człowiekowi i czy odrzucenie tych wartości w sytuacji granicznej zawsze świadczy o moralnej degrengoladzie? Na jakiej podstawie autor sugeruje, że rozpadowi da się zapobiec wyłącznie poprzez zwrócenie ku wartościom przez duże W? Jeśli sam tego doświadczył lub zna osoby, które taki pancerz ochronił, argumentem jest osobiste doświadczenie. Ale czy może ono stanowić fundament, podporę generalizacji? Nie sądzę. Nie może też stanowić fundamentu oskarżenia inteligencji o "odwrót od całej mądrości świata". Już w Trenach Jan Kochanowski "niebezpiecznie" oddalił się od tej mądrości - bo czy można opierać się na czymś, co zmienne, zależne od ludzkiej optyki, w jednej chwili piękne, w drugiej niezdatne do niczego, rozsypujące się w proch? Odbiór kultury cechuje względność, nie dla każdego, nawet wszechstronnie wykształconego człowieka, przypowieść o Hiobie jest życiowym drogowskazem. Natomiast rozpad nie wydaje mi się kataklizmem dotykającym wyłącznie ludzi wypalonych, wydrążonych; nie jest wytworem nihilizmu czy postmoderny. Rozpadamy się cały czas. I cały czas próbujemy się pozbierać. Na mniejszą lub większą skalę, dzięki Bogu lub przeciwko Niemu, w rodzinie lub poza nią, krzywdząc innych lub krzywdząc siebie, podnosząc się lub upadając jeszcze niżej. Szumowska pokazuje rozpad skrajny, najgorszy z możliwych: rozpad poprzez śmierć. Bezradność kultury wobec takiego doświadczenia nie jest niczyim grzechem. Zwalczanie absurdu narzędziami cywilizacji pozostaje w teorii "świętym" obowiązkiem intelektualistów, lecz warto pamiętać, że są oni najpierw ludźmi, a potem dopiero misjonarzami sensu. Myślę, że nawet najwykwintniejsza środowiskowa śmietanka rodem z Krakowa miałaby problem z jednoznacznym wskazaniem jego źródła w sytuacji granicznej.

Moja kolejna wątpliwość dotyczy objęcia bohaterów Szumowskiej wspólnym i dość jednoznacznym terminem "egoiści". Czy w kontekście psychologicznej genezy ukazanych w filmie reakcji jest on na pewno adekwatny? To, co Wojciechowski skłonny byłby przypisywać niszczącej sile nihilizmu, ja uznaję za odwagę, a nawet - co może zabrzmieć dość dziwnie - nabytą przez autorkę niejako wbrew jej woli (nawiązuje tu do inspiracji autobiograficznych) znajomość psychologii i złożoności ludzkich reakcji. Relacje między najbardziej nawet kochającymi się osobami ulegają przekształceniu w sytuacji, gdy jedna z nich zachoruje. Z całej siły pragnęlibyśmy uświęcić te zmiany, co byłoby zgodne z poprawiającą samopoczucie tezą o uszlachetniającej roli cierpienia. Skoro uszlachetnia ono cierpiącego(?), dlaczego miałoby nie uszlachetnić też osoby czuwającej przy jego bądź jej łóżku? "Uszlachetnienie" brzmi pięknie i na pewno nie ma nic wspólnego z egoizmem. A co wspólnego z egoizmem ma brak gotowości młodej kobiety na oglądanie agonii matki i postępującą w zastraszającym tempie zmianę jej osobowości? Gdy matka Julii, Barbara, zachoruje na raka, pierwszy przypływ emocji przyniesie strach i czułość. Potem będzie już tylko gorzej. Cierpienie zniekształci charakter chorej, zamieni ją w obolały strzęp, cień kobiety, której już nie ma, mimo że jej organizm jeszcze się broni. Julia nie jest gotowa na majaczenia, krzyki i ogoloną głowę; wolałaby widzieć matkę taką, jaka była przed chorobą oraz w początkowym jej stadium - inteligentną, wyrazistą, walczącą. Widać tu paradoksalny (ale autentyczny psychologicznie) mechanizm ucieczki od osoby, którą z jednej strony pragnęlibyśmy otoczyć opieką, a której jednocześnie się boimy. Boimy się zmian, jakie zaszły w jej umyśle i ciele; boimy się własnej niezdolności do powstrzymania tych zmian. Matka Julii umiera w oczach córki na długo przed swoją rzeczywistą śmiercią. A gdy ta nadejdzie i Julia zobaczy na twarzy Basi dawny spokój, powie: Mamusiu, kocham cię. Groteska? Krzywe zwierciadło? A może żywa prawda? To wiedzą tylko ci, którzy doświadczyli bezradnej złości i irytacji faktem, że umysł ich bliskich choroba pokonała na długo przed śmiercią.

1 2  
Moje NH
Strona archiwalna
Nawigator
Lipiec-sierpień 2009
PWŚCPSN
23 24 25 26
27 28 29 30 31 1 2
Program:
Mój plan:
Indeks A-Z
Koncerty
Filmy nieme w Operze
Szukaj
filmu / reżysera / koncertu:
Skocz do cyklu:
WYBIERZ CYKL
Czy wiesz, że...

Mike Figgis, twórca Zostawić Las Vegas, zaprezentuje na festiwalu swój czteroekranowy film Timecode, miksując dźwięk i muzykę na żywo.

>
/Co to jest?
JESTEŚMY NA FACEBOOKU LINKI:
© Stowarzyszenie Nowe Horyzonty 2007-2009  /  festiwal@enh.pl  /  www.enh.pl  /  realizacja: Pracownia Pakamera