33 oblicza ignorancji recenzja filmu Małgorzaty Szumowskiej 33 sceny z życia
Jestem w stanie zgodzić się z tym, że były 33 sceny. Ale na pewno nie z życia. Totalne odrealnienie, hiperprzesada, demonizowanie świata, kiepska prowokacja. Wstaję z fotela z poczuciem niesmaku i wycieńczenia psychicznego. Nie jest mi jednak dane ochłonąć - gdyńskofestiwalowa aura daje się we znaki - zaczepia mnie kamera z pytaniem o wrażenia. Wylewam więc swoje frustracje, sypię argumentami, wysilam się niemiłosiernie, by uwierzyć, że mnie samą przekonują. Czerwona lampka gaśnie, uczucia ulgi brak, a ja doznaję oświecenia. Z przerażeniem uświadamiam sobie, że po raz pierwszy w odbiór filmu tak bardzo zaangażowałam własne poczucie moralności. Nagła zmiana charakteru czy wyjątkowy film? Cóż. Stawiam na to drugie. A wszystko tak miło się zaczyna. Artystyczna rodzina Julii (Julia Jentsch) wygląda na całkiem normalną. Rodzice - pisarka i filmowiec (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik i Andrzej Hudziak) - dwoje ludzi z bagażem doświadczeń, znajdują spokój w przytulnym domku daleko od miasta. Ich kariera dogasa, gdy tymczasem młodzi rozkwitają. Julia spełnia się jako fotograficzka, a jej mąż Piotr (Maciej Stuhr) jest uznanym kompozytorem. Darzą się płomiennym uczuciem. Cała familia zjeżdża się co jakiś czas do domu rodziców i raczej wygląda na szczęśliwą. W kolejnych scenach harmonia zostaje zachwiana. U matki zdiagnozowany zostaje nowotwór. Wiatr życia zrywa parasol ochronny i kompletnie nieprzystosowane do trudności jednostki nie radzą sobie z najprostszymi czynnościami. Początkowa bezradność ewoluuje w spowszednienie, a to z kolei przyjmuje kolejne nieuzasadnione, abstrakcyjne formy. I nikt nie zauważa, że świat zaczyna się walić. Tym, co tak bardzo drażni w 33 scenach z życia jest to okrutne, nie dające się wytłumaczyć odwrócenie wszelkich wartości. Gdy lawina tragicznych wydarzeń startuje, trudno jest powiedzieć, że bohaterowie nie zauważają, że porywa ich w całości. Oni po prostu nic sobie z tego nie robią. Jak przez negatyw obserwujemy zwyrodniałe teraz relacje rodzinne, niepohamowane, zwierzęce wręcz żądze, śmiech w obliczu (a może raczej w oblicze) śmierci. Zacierają się granice - głównie te moralne. Nikt jednak nie zadaje sobie trudu podjęcia próby ich odszukania. Nikt nie ma swojego miejsca w nowej sytuacji. Nikt nikomu nie potrafi pomóc. Przystępują więc do wspólnego imprezowania. Przyznam, że tym co mnie osobiście najbardziej irytowało w filmie Małgorzaty Szumowskiej, była sama opowiedziana historia, a w niej okrutna kumulacja bezsensownych zachowań bohaterów - podszytych egoizmem, znieczulicą, pożądaniem, ale również i... rozpaczą. Niezaprzeczalnym jest, że tragedia wywołuje rozmaite zachowania - czasem bardzo skrajne. I to, co na początku wydaje się naciągane i nieprawdziwe, po głębszym zastanowieniu nabiera sensu. W interpretacji filmu pomaga znajomość biografii Szumowskiej - autorki scenariusza i reżyserki 33 scen z życia. Córka Doroty Terakowskiej (pisarki) i Macieja Szumowskiego (filmowca) zdaje się być pierwowzorem Julii i żywym uzasadnieniem jej działań. Istnieje jednak obawa, iż świadomość genezy filmowych wydarzeń zmusi odbiorcę do zamknięcia historii w sztywnych ramach filmu dokumentalnego. Sama Małgorzata Szumowska zapewnia w wywiadach, że uznała własną historię za ciekawą na tyle, by mogła stać się inspiracją do powstania filmu. Odcina się jednak od stwierdzenia, że jest on jej autobiografią. Według Szumowskiej film może pomóc w oswojeniu ludzkiego lęku przed śmiercią, co udało się jej uczynić we własnym przypadku.
|